Długa droga do Hong Kongu

Wszystko zaczęło się jebać koło 4:00 nad ranem, w jakiejś miejscowości, którą nasz kierowca określił jako położoną „niedaleko” Clark. Po dniu rozpoczętym wyjazdem z Sagady (na dachu jeepneya, bo w środku nie było miejsc) i spędzonym głownie na pokładzie autobusu jadącego do Bontoc, mieliśmy generalnie wszystkiego dość. Głównie dlatego, że przez większość czasu staliśmy w korkach, a spieszyło nam się na samolot.

Noc 21 dnia wyprawy na Filipiny ostatecznie uświadomiła nam, że pogoda na archipelagu może poważnie wpłynąć na plan podróży. Było koło 5:00, kiedy wsiedliśmy do autobusu jadącego do Clark, a w taksówkę jadącą bezpośrednio na lotnisko załadowaliśmy się tuż po 6:00. Nasz samolot startował o 7:30…

Kiedy wpadaliśmy na lotnisko niecałą godzinę przed startem maszyny, wierzyliśmy jeszcze, że może się uda. Niestety, pannica przy biurku bardzo dobitnie wskazała nam, że check-in jest już zamknięty i do Hong Kongu wylecą tylko odprawieni pasażerowie.

Zastanawialiśmy się tylko minutę. Tak się złożyło, że trzy osoby pośród nas odprawiły się na lot wcześniej, korzystając z wolnych minut w kawiarence internetowej. Ja, A. i M. przepakowaliśmy na szybciora czyste majty do bagażu podręcznego i rzuciliśmy się w stronę bramek. Szczęściem, obsługa lotniska szybko zorientowała się, o co chodzi i odeskortowała nas do samolotu w ciągu kilku minut. Tym samym połowa naszego składu znalazła się na pokładzie samolotu lecącego do Hong Kongu, a druga połowa została w filipińskim Clark z wszystkimi „głównymi” bagażami i zagwozdką, jak tu dostać się do HK w stosunkowo krótkim czasie i nie za miliony monet.

Kiedy tylko wylądowaliśmy po krótkim locie, chwyciliśmy za telefony. Okazało się, że pozostała część grupy zdążyła już kupić bilety na lot o 11:00, więc nie było sensu wychodzić z lotniska i wracać na nie po chłopaków po 2 godzinach – w końcu każdy z nich miał po dwa plecaki.

DragonAir dowiózł naszych odważnych tragarzy punktualnie i – co ciekawe – uszkodził w transporcie plecak M. Kalkulując jak prawdziwy Janusz, M. od razu poleciał do biura reklamacji i po krótkiej chwili wyszedł z niego bogatszy o 500 dolarów hongkońskich (ówcześnie jakieś 200 zł), a „uszkodzenie” plecaka (wygięty stelaż) naprawił naprędce jeszcze zanim zdążyliśmy opuścić terminal. Tym sposobem za dodatkowe bilety, których koszt rozłożyliśmy równo pomiędzy 6 uczestników wyprawy, zapłaciliśmy około 700 zł. Spóźnienie na samolot nie kosztowało nas więc aż tak dużo, a my byliśmy w Hong Kongu w komplecie i mieliśmy zaledwie 3 godziny opóźnienia.

Rewizyta w Hong Kongu

Moja druga wizyta w Hong Kongu nie należała do takich, które można by nazwać sensownymi pod kątem turystycznym, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że chyba wszyscy mieliśmy ochotę po prostu trochę odpocząć po Filipinach. Ponadto, mimo wszystko udało mi się nadrobić kilka rzeczy, których nie zdążyłem „zaliczyć” podczas pierwszej wizyty na miejscu, jeszcze w 2007 roku.

Hong Kong - port towarowy

Jadąc z lotniska zahaczyliśmy o całkiem solidny port

Przede wszystkim, wieczorem po przylocie załapaliśmy się na Symphony of Lights, atrakcję tyleż legendarną, co przereklamowaną. Cały show polega na tym, że ładniejsza część wybrzeża HK – ta z rozpoznawalnym skyline’em – jest przez jakieś 15-20 oświetlana w rytm muzyki. Może to i fajne, ale przy ówczesnych tłumach samą muzykę było słuchać kiepsko, więc głównie było to patrzenie na światełka i unikanie chińczyków, którzy ze wszystkich stron dyszeli nam na karki. Zdjęć Wam nie pokażę, bo każde jedno jest rozmazane. Musicie mi uwierzyć na słowo.

Następny dzień mi i A. upłynął na wizycie w Disneylandzie i na zakupach, a reszcie składu na wyścigach konnych i imprezowaniu. Obie grupy bawiły się na tyle dobrze, że w hostelu spotkaliśmy się dopiero następnego dnia rano, po czym – ku mojemu zdziwieniu – znaleźliśmy siłę na wjazd na The Peak.

Disneyland Hong Kong - Toy Story

W Disneylandzie akurat otworzyli krainę Toy Story

The Peak, czyli najwyższe wzgórze w mieście, oferuje przede wszystkim zachwycający widok na Hong Kong. Pomijając dziką ilość czasu, który trzeba spędzić w kolejce do… no… kolejki, to jest to jedna z tych atrakcji, które w tym mieście trzeba zobaczyć. My z kolejką poradziliśmy sobie w ten sposób, że zostawiliśmy połowę rodzynków do pilnowania miejsca, a reszta poszła zjeść. Staliśmy akurat tyle, aby oba składy na zmianę zdążyły się najeść i wrócić.

Hong Kong - widok z The Peak

Widok z The Peak przy takiej se pogodzie

Po wzgórzu dotelepaliśmy się jeszcze na Diamond Hill, gdzie obejrzeliśmy sobie jedną z tamtejszych chińskich świątyń (nie mam pojęcia czemu, ale Żuchwa strasznie chciał ją zobaczyć), a potem udaliśmy się na szybki shopping na Mong-Kok. Powszechnie znana ulica pełna straganów z podróbami nie tylko wyciągnęła nam z portfela ostatki pieniędzy, ale także wessała na tyle, że do hostelu trafiliśmy o 1:00 w nocy. Tu zmuszeni byliśmy do spakowania się do rytmu dopijania ostatniej butelki whisky w naszym arsenale. Następnego dnia po 12:00 mieliśmy już być w samolocie zmierzającym do Tel Avivu, skąd potem mieliśmy polecieć do Warszawy.

Hong Kong - Mong-Kok market

Zakupowy szał na Mong-Kok

W tym momencie w ogóle się nie spodziewałem, że nocleg w izraelskiej stolicy będzie jednym z bardziej oryginalnych w całej mojej podróżniczej „karierze”.

Zainteresował Cię ten wpis? Sprawdź też inne teksty na temat Wyprawy z 2012 roku. Zachęcamy Cię również do polubienia naszego bloga na Facebooku – na fanpage’u często pojawiają się dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?