Rafting na hardcorze

Następnego dnia… Następnego dnia były moje urodziny, czyli ani chybi był to 23 sierpnia. Ten dzień, poza tym że dostałem wiejską koszulę, w których wówczas gustowałem, nie zapisał się jakoś specjalnie w mojej pamięci. W moim słodkim pamiętniczku figuruje, że w ramach świętowania podjechaliśmy pod jeden z kilku okolicznych wodospadów (oczywiście nie zapisałem jego nazwy, bo przecież będę pamiętał, debil), gdzie opadły nam szczeny, a następnie porty. Te ostatnie nie w celu przeprowadzenia niekontrolowanych aktów seksualnych z okoliczną ludnością, a dlatego, że w wodospadzie można było popływać. Popływaliśmy, powspinaliśmy się na kamienie, a następnie wróciliśmy do tuk-tuka, którego wkurwiony oczekiwaniem kierowca ekspresem odwiózł nas do Luang Prabang, a potem nie otrzymał napiwku, bo był niemiłym fiutem.

Po obiedzie natomiast, poza zakupem płyty Abby (tak, wiem), która – jak się potem okazało – grała tylko w ściśle wyselekcjonowanych odtwarzaczach, przy czym na żadnym z posiadanych przeze mnie; wykupiliśmy rafting. O ile pamiętam, rafting ów kosztował nas 25 dolców od łba i był jednym z highlightów naszego pobytu w Laosie.

I tak, następnego dnia przed 8:00 staliśmy już w szeregu przed firmą trekkingową, a 10 minut później pruliśmy półciężarówką przez laotańskie wertepy, łykając podniecenie oraz kurz, przy czym tego drugiego było w owym momencie zdecydowanie więcej. Schodząc z samochodu 2 godziny później nie tylko wyglądaliśmy jak weterani operacji Pustynna Burza (przy założeniu, że wojskowi jeżdżą na podobne akcje w japonkach), ale również tak się czuliśmy.

Na miejscu dostaliśmy po kamizelce ratunkowej, kasku oraz pływającym worku na pierdolety. Uśmiechnięty, przesympatyczny kolo zrobił nam krótki instruktaż, po czym kazał ładować dupy do pontonu. Nieświadomi nadchodzącego losu, czym prędzej zastosowaliśmy się do polecenia.

Okolice Luang Prabang

Autor salutuje wodnej potędze czy coś w tym stylu

Tu szybki wtręt: z tego co wyczytałem później w internetach, skala trudności rzek spływowych ma zasadniczo 6 stopni plus jeden dla ciot (można go porównać z tutorialem w grach komputerowych, choć – jak wiadomo – i w niektóre tutoriale też można przedupić). Stopień V i VI to już konkretne wyzwania, włączając w to silne bystrza, duże kamienie, wysokie uskoki i inne gówna, które tak naprawdę sprawiają, że niektórzy słabujący na umyśle fani adrenaliny w ogóle bawią się w ten sport.

Jak się dowiedzieliśmy już w pontonie, rzeka którą mieliśmy płynąć, miała poziom trudności III… w porze suchej. W porze deszczowej natomiast stawała się mocną czwóreczką, o czym bardzo szybko przekonaliśmy się my, czyli czwórka frajerów (w tym dwie dziewuchy), którzy nigdy jeszcze w podobnej atrakcji nie uczestniczyli. Ach, ta Azja i jej normy bezpieczeństwa…

Nurt przyspieszył praktycznie już po kilku pierwszych metrach, a już po 5 minutach nasz przewodnik powiedział nam, że przed nami pierwszy uskok. Błyskawicznie wypieprzył mnie i M. na sam przód pontonu i rozkazał, żebyśmy – jak tylko usłyszymy sygnał, dali maksymalnie po garach, czy też po wiosłach. Sygnał, pod postacią wesołego zawołania, nadpłynął kilkadziesiąt sekund później.

Zaczęliśmy wiosłować jak pojebani, zwłaszcza że uskok był już widoczny i wcale nie wyglądał jak zadanie dla dwóch umiarkowanie silnych gości. Przy nadbiegającym z tyłu „faster, faster!” na pełnej kurwie wpadliśmy w wodne piekło i…

Ależ to była wywrotka.

Rafting w Laosie

Jedno z ostatnich ujęć (garnków) przed wywrotką

Nasz przewodnik przeleciał nam nad głowami, a zaraz za nim poleciał ponton, przykrywając O. i D. Ja tego nie widziałem, bo zdążyłem już dawno spaść i walczyłem z prądem, obijając się jak debil od krzaków i mniejszych kamieni, dziękując organizatorom za to, że dali nam kaski i kamizelki. Bez tej ostatniej na 100% nie byłbym teraz wśród żywych. Kiedy wreszcie wypłynąłem, ponton był jakieś 5 metrów ode mnie, a na jego burtę już pakował się nasz pilot, zaśmiewając się do rozpuku. Chwilę potem nad wodą pojawiły się głowy reszty członków naszej wycieczki, a miny widniejące na ich twarzach jednoznacznie sugerowały, że tego dnia jakaś skośna niewiasta stanie przed nie lada wyzwaniem doprania kilku sztuk naprawdę brudnych gaci. Tu na szczęście pomógł fakt, że całe zdarzenie miało miejsce w rzece.

Już na pontonie zorientowaliśmy się, że będziemy mieli jeszcze okazję pograć w „Złap swój worek”, bowiem wszystkie bez wyjątku wybrały wolność. Udało nam się potem wyłowić trzy z czterech. Na ostatni przewodnik machnął ręką (była w nim tylko woda, jak widać niezbędna na rzece) po czym powiedział, że jego ludzie się nim zajmą.

Jego ludzie zajęli się potem również nami. Po krótkiej przerwie i kąpieli (tym razem kontrolowanej), do naszego wodnego wehikułu dosiadł się jeszcze jeden rosły Laotańczyk, dzięki pomocy którego już bez strat pokonaliśmy kolejne, jeszcze bardziej wymagające bystrze. To wszystko trwało dla nas jakieś 1,5 godziny, choć po wysiadce z pontonów okazało się, że na rzece (oraz w samochodzie, po w połowie spływu musieliśmy ominąć wodospad w stylu tych, z których normalnie spływa się w beczce) spędziliśmy ponad 4 godziny. I to był ostatni szoker tego dnia.

Po wszystkim jak w ślepym widzie wróciliśmy do Luang Prabang, zjedliśmy coś dobrego w restauracji Khan (w niej stołowaliśmy się przez większość czasu), po czym poszliśmy na małe zakupy. Z małych zakupów wróciliśmy biedniejsi o 30 dolców od głowy, bo – jak się okazało – w Laosie bardzo tanio można kupić tamtejsze, oryginalne wersje filmów i seriali, które nawet nie wyglądają tak, jakby zostały kupione na nieodżałowanym Bazarze Europa. Tą atrakcją zamknęliśmy dzień, bo następnego dnia musieliśmy wstać naprawdę wcześnie.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Laosie lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?