Szturm na Maramuresz
Przyznam szczerze, że planując majowy wyjazd do Rumunii, początkowo nawet nie brałem Maramureszu pod uwagę. Ta słynąca z drewnianych kościołów kraina leży na tyle daleko od Klużu-Napoki, że poświęcanie jednego dnia na przejazd w tę i z powrotem nie składało się do kupy z moim planem zwiedzania. Dodatkowo, obecność wzmiankowanych kościołów nie powodowała u mnie wypieków podniecenia, także zdecydowanie byłem skłonny odpuścić sobie tę wycieczkę. Kiedy jednak Beata wyczaiła, że na samej północy Rumunii znajduje się pojechany, Wesoły Cmentarz, wszelka dyskusja stała się bezprzedmiotowa. Niestety, Beata lubi cmentarze odrobinę bardziej niż ja, więc pierwszy pełen dzień w Rumunii stał się jednocześnie dniem, który w większości spędziliśmy w samochodzie.
Zamek Kornis i Dej
Nasza wyprawa na północ Rumunii zaczęła się dość nudno. Dystans do przebycia odrobinę mnie przerażał. Nie należę do cierpliwych kierowców, także początkowe kilometry robiłem szybko i bez patrzenia na boki. Wkrótce jednak doszedłem do wniosku, że nie ma sensu się spieszyć i, skoro już zapierniczamy przez stosunkowo nieturystyczny region Rumunii, może warto zahaczyć o jakąś mniej znaną atrakcję. W ten sposób trafiliśmy do zamku Kornis.
Castelul Kornis znajduje się w miejscowości Manastirea (parę kilometrów przed miasteczkiem Dej) i możecie łatwo go przegapić, jeśli nie zwracacie uwagi na znaki drogowe. Do skrętu w jego kierunku zachęca pojedynczy, brązowy kierunkowskaz, stojący niepozornie na jednym z mijanych skrzyżowań. Technicznie rzecz biorąc, Kornis jest zamkiem jak najbardziej transylwańskim, ale po dojeździe na miejsce nie znajdziecie tam jednej rzeczy, która jest właściwa dla innych budowli tego regionu: tłumu turystów.
Zamek Kornis to ruina, pod którą nie znajdziecie budki biletowej czy parkingu. Tak naprawdę budowla została pozostawiona samej sobie, nawet pomimo faktu, że w tym miejscu stoi od roku 1593. Lokalni władcy dodawali do renesansowej konstrukcji kolejne usprawnienia, wyposażając ją między innymi w niemałą wieżę czy dwie rzeźby jednorożców, które obecnie zostały usunięte (po nieudanej próbie ich kradzieży).
Jeśli lubicie tego typu ruiny (ja uwielbiam), to w zamku Kornis możecie spokojnie spędzić godzinkę czy dwie. Konstrukcja jest w niezłym stanie, podobnie jak ośmiościenna fontanna oraz parę przyległych budynków, stanowiących niegdyś pomieszczenia gospodarcze. Wejście na piętro również jest możliwe, chociaż tu zalecam ostrożność, jako że część zawalonych podłóg na wyższych poziomach nie budzi zbyt dużego zaufania. Jeśli potrzebujecie dodatkowej rozrywki, spróbujcie namierzyć tablice herbowe, skrzętnie ukryte przez porastające budynek krzuny. W tej czynności na pewno nikt nie będzie Wam przeszkadzał, chyba że bardzo nie lubicie wścibskich kurczaków – tych jest tutaj całkiem sporo.
Po postoju w zamku Kornis zrobiliśmy sobie jeszcze jeden przystanek – tym razem w miasteczku o niezwykle miłej dla ucha nazwie Dej. Pomimo skojarzenia z internetowymi madkami (jeśli nie kojarzycie tego określenia, to polecam nadrobienie internetów), miejscowość dysponuje urokliwym ryneczkiem, na którym można na moment spocząć i zjeść jeden z przepysznych, rumuńskich wyrobów mącznych. My wybraliśmy bułki z parówkami i kilka śmiesznie tanich precli, które w praktyce żywiły nas przez resztę dnia.
Drewniane kościoły Maramureszu
Jak zwykle będę szczery: słynne, drewniane maramureskie kościoły ni cholery nie zrobiły na mnie wrażenia. Nie jest to kwestia tego, że nie lubię kościołów jako takich. Ogromne, gotyckie katedry mogę bowiem pożerać pasjami, a rumuńskie kościoły warowne były jedną z rzeczy, dla których do tego kraju pojechałem. Problem w tym, że lubię kiedy zabytek podsumowuje się pełnym zachwytu Ooo…, a nie sprawdzeniem w przewodniku, czy to na pewno to, po co tu przyjechaliśmy.
Nie zrozumcie mnie źle – doceniam to, że w Maramureszu te nieszczęsne kościoły przetrwały tyle czasu, nie poddając się płomieniom czy komunistom. Niemniej, gdyby ktoś dziś kazał mi z pamięci wskazać różnice pomiędzy dwoma czy trzema, które widzieliśmy, to zapewne siedziałbym nad tym zadaniem dobrą godzinę. Na domiar złego, żeby wejść do większości z nich, trzeba gdzieś wydzwaniać (numery często są na bramie) i dogadywać się z mówiącymi tylko w lokalnym narzeczu dziadkami. Nie powiem, żebym miał do tego cierpliwość.
Jeśli lubicie klimat kameralnych, nieco zahukanych parafii, w których wszyscy znają wszystkich, a dodatkowo ich pra-pra-dziadkowie chodzili do tego samego kościoła, do których chodzą oni, to Maramuresz zapewne Wam się spodoba. Ja jakoś nie złapałem tego klimatu i nie pomógł tu nawet napotkany przypadkowo pan młody, dokonujący objazdu jednej z wsi na grzbiecie fantazyjnie udekorowanego konia.
Tym, co mi się w Maramureszu podobało, były za to tradycyjnie zdobione bramy do domostw. W tym rejonie Rumunii wejścia na posesję świadczą bowiem o bogactwie i statusie danej rodziny, a dodatkowe punkty lansu wpadają jeszcze za wiek takich konstrukcji.
W efekcie w dość szybkim tempie oblecieliśmy stareńkie kościoły w Budesti, Sarbi i Calinesti, po czym wystrzeliliśmy w kierunku głównej atrakcji regionu, czyli Wesołego Cmentarza w Sapancie.
Sapanta – Wesoły Cmentarz
I to miejsce, drodzy państwo, to jest absolutny hit.
Cmentarz w Sapancie zaczął powstawać w 1935 roku, kiedy to niejaki Stan Ioan Patras – zwany tu pieszczotliwie „Ojcem Założycielem” – wykonał pierwszy sapantyjski nagrobek. Gościu doszedł do wniosku, że wniesie trochę kolorytu w życie pozagrobowe, pociągnie całość niebieską bejcą, a dodatkowo wymaluje na nim cokolwiek koślawą scenkę przedstawiającą zmarłego. Jakby tego było mało, prócz scenki dorzucił wierszyk oraz daszek – to ostatnie cholera wie po co. Podejście Stana się spodobało i narodziła się nowa, nieco przerażająca moda na robienie sobie ze zmarłych dobrotliwej beki.
Obecnie na kolorowym i doprawdy Wesołym Cmentarzu w Sapancie stoi już ponad 800 drewnianych nagrobków, odwiedzanych dziennie przez – na oko – dziesięć razy tylu turystów. Całe szczęście obszar jest dość spory, więc nie trzeba z musu miziać się z nimi przy każdym grobie. Ktoś z administracji cmentarza doszedł również do wniosku, że stojący w jego środku kościół nie przystaje do otoczenia, w związku z czym podczas naszej wizyty cała budowla również była malowana na żywe kolory.
Generalnie Wesoły Cmentarz to jedna z tych atrakcji turystycznych, którą trudno porównać z czymkolwiek, co wcześniej się widziało. Już samo to sprawia, że warto przemierzyć te niemal 200 km z Klużu-Napoki i poszwendać się pomiędzy grobami przez godzinę czy dwie, szukając tych najzabawniejszych, najdziwniejszych czy najbardziej mrocznych (moim faworytem jest malunek przedstawiający faceta trzymającego odciętą głowę). Weźcie tylko poprawkę na przelewające się przez to miejsce tłumy oraz ogólną odpustowość otoczenia, nastawionego na wydojenie turysty z każdego zbędnego leja.
Wejście na teren Wesołego Cmentarza kosztuje 5 lej (czyli grosze w porównaniu do tego, ile płaci się za niektóre entrance fees w centralnej części Rumunii), a jeśli mało Wam makabrycznych rymowanek, to w niegdysiejszym domu Ojca Założyciela znajduje się jeszcze muzeum poświęcone jego pracy (wbita: 4 leje).
Brak komentarzy